Nieoczekiwana zmiana miejsc
Gdy zaczynałem pracę w Karolinie Północnej, to rozpoczynałem ją na samym dole, myjąc karcherem różne brudy, prowadziłem knura na smyczy podczas wyszukiwania rui, przeganiałem maciory, a więc nie robiłem z pozoru nic ważnego. Jednak moje proste czynności były składową częścią sukcesu całej naszej fermy i mój szef – Afroamerykanin musiał umieć do mnie dotrzeć. Po pół roku pracy i zrobieniu kilku wewnętrznych certyfikatów ze znajomości procedur na fermie i zarządzania nią, to ja nagle awansowałem, co mnie również zaskoczyło i zostałem szefem kilku chłopaków na „departamencie” rozrodu.
Wszyscy byli Afroamerykanami o innej i dziwnej kulturze, sposobie bycia oraz mentalności. Wtedy naprawdę poczułem się jak Kmicic, który dostał swoich egzotycznych ordyńców. Przede wszystkim starałem się wydawać im proste i zrozumiałe polecenia, każda wspaniała idea lub procedura padnie na pysk, jeśli będzie zbyt skomplikowana i zignorowana przez załogę. W końcu to oni muszą ją wykonać i wcielić nasze pomysły w życie. Dlatego pisałem moje polecenia na tablicy, aby wszyscy zrozumieli mój dziwny angielski, nie kłóciłem się z nimi i nie wyzywałem ich. Po prostu nie zaczynałem wojny, której nie potrafiłbym wygrać. Gdyby oni zaczęli zasypywać mnie swoimi bluzgami, to ja nawet nie byłbym w stanie ich zrozumieć, a co dopiero na nie odpowiedzieć? Jeśli potraktujesz ich partnersko, to z czasem to się opłaci, bo gdy zajdzie taka potrzeba, to Twoja crew zostanie dłużej i wykona swoją pracę bez szemrania. A w razie zaistnienia problemu sama postara się pomyśleć i go rozwiązać.
Musisz jednak pamiętać, że to Ty jesteś szefem i gdy załoga sobie nie radzi, musisz umieć ukierunkować pracowników na to, co mają robić. Aby móc działać ze swoimi ludźmi na zasadzie partnerskiej, musisz odpowiednio ich sobie dobierać i szukać takich, którzy potrafią znaleźć się w sytuacji i efektywnie pracować, gdy trzeba i żartować, a nawet obijać się przez chwilę, gdy można. To wszystko w celu przełamania zabójczej codziennej rutyny.
Ale kradną skurczybyki!
Wiadomo, że największą zmorą statystycznego pracownika lub tzw. fachowca jest pijaństwo i skłonność do przywłaszczania sobie cudzego mienia. Z tym procederem w produkcji trzody chlewnej zapoznałem się dość wcześnie, bo już na praktyce produkcyjnej w PGR. Było to pewnego dnia podczas sianokosów, gdy spędzałem czas z moim kierownikiem zwanym przez nas potocznie „Arabem”.
Miał trochę ciemniejszą skórę i długą spiczastą brodę, jeździł ruskim łazikiem i uwielbiał hasać nim po polach. Czasem miał nawet taką fantazję, że rozpędzonym autem wjeżdżał w kopczyki siana na polu, gdyż uwielbiał rozbijać je maską samochodu i patrzeć jak siano fruwa wokół, gdy tymczasem on z impetem mknął dalej. Jednego razu wydarzyło się jednak coś dziwnego. Mianowicie „Arab” wziął kurs na kolejną kupę siana i dodając gazu z łoskotem w nią uderzył, tak jak zwykle. Nagle samochód stanął w miejscu, wbił się po prostu w kopczyk i utknął, przednia szyba rozbiła się w pył, tak samo reflektory na przedzie łazika, który pogiął się jak przy uderzeniu w mur. Huk był niemiłosierny i dobrze, że „Arab” miał zapięte pasy, bo poszybowałby piękną parabolą w kierunku ziemi wybijając sobie zęby. Ja na szczęście obserwowałem wszystko z boku. Po chwili kierownik doszedł do siebie, ogarnął się i wysiadł, żeby obejrzeć co się stało? Okazało się, że w sianie, wewnątrz kopca, ukryte były worki z paszą dla tuczników, ktoś musiał je tam sobie schować, aby w nocy przyjechać po swój łup. Złodzieje nie przewidzieli tylko zwariowanej szarży „Araba”, który zdemaskował ich kanał przerzutowy, otrząsnął się szybko po zderzeniu, podrapał się po brodzie i powiedział do mnie (gdy się zbliżyłem):
– Ale kradną s….syny! Co za ordyńcy!
Prosiaki prywatne są zawsze lepsze od państwowych
Obsługa chlewni przychodziła do pracy ubrana w grube kufajki, co w sumie nie powinno wydawać się dziwne, jednak mieliśmy wówczas lato! Dziwiłem się, że pomimo upałów, zakładają te ciężkie kurtki i pocą się w nich niemiłosiernie, ale szybko przestałem się temu dziwić, gdy pracownicy oznajmili mi, że pod kurtką mają zawieszone rulony z paszą. Paszę ładowali w pończochy i w ten sposób powstawało coś na kształt kiełbasy, którą wywozili pod ubraniem, na rowerze przez bramę. Kurcze, jak za czasów wojny i przemytu kaszanki, Polacy to jednak naród partyzantów! Ponieważ pracownicy PGR-u dostawali małe prosięta w tak zwanym deputacie, po jakimś czasie pomysł z paszą został udoskonalony, bo zamiast codziennie wywozić paszę i ryzykować wpadkę na bramie, pracownicy przemycali swoje małe świnki i wpuszczali je do tuczarni wraz z innymi – „państwowymi”. Hasały sobie i żarły paszę przez kilka miesięcy, a gdy nadszedł ich czas, to dostawały w łeb i przerzucano je przez płot na drugą stronę, skąd były podejmowane przez wspólników. Cała akcja też była dość skomplikowana technicznie, ale odbywała się tylko 1-2 razy w roku, a więc ryzyko było mniejsze. Dodatkowo mogli sobie wybrać najdorodniejsze sztuki, bo ich zdaniem takie właśnie okazy należały do nich, bo tylko te „państwowe” były zawsze chude i kiepskie. „Taka jest właśnie różnica między mieniem państwowym, a prywatnym” – mawiali. Nie dziwię się, że padły PGR-y.